Strona Główna > Rejsy cz II > Atlantyk 2011

Atlantyk 2011

Relacja z rejsu.

W dniu 29 października 2011 roku w Hiszpanii w marinie Benalmadena blisko Malagi spotkało się ośmiu mężczyzn, których łączy jedna pasja żeglarstwo. Przez dwa tygodnie ich domem stał się polski jacht klasy Delphia 47 o wdzięcznej nazwie Jam Session. Tym 14 metrowym slupem polskiej konstrukcji wyprodukowanym w stoczni w Olecku, ważącym blisko 14 ton dowodził 24 letni kapitan o imieniu Bartek. Po zaprowiantowaniu ruszyliśmy w pierwszy etap prowadzący przez Morze Śródziemne w kierunku Gibraltaru. Po pokonaniu 65 mil dopłynęliśmy do Ceuty na kontynencie Afrykańskim.W marinie spotkaliśmy jeszcze dwie polskie załogi, które również płynęły na Atlantyk, a dokładnie na Teneryfę.

Następnego dnia po pokonaniu cieśniny dopłynęliśmy do Gibraltaru. Zatrzymaliśmy się w Queensway Quay Marina. Uwaga marina zamykana jest na noc pływającą zaporą,  kontakt na kanale 71 VHF (od 8.30-22.00). Dostęp do mariny i łazienek za pomocą zamka kodowego, kod otrzymacie od obsługi. Prysznice w nocy nie działają. Wi-Fi w marinie praktycznie nie działa, lepiej udać się do usytuowanej na nabrzeżu restauracji. W dniu 1 listopada  ruszyliśmy na zachód przez cieśninę w kierunku Oceanu Atlantyckiego. Po minięciu strefy rozgraniczenia ruchu skierowaliśmy się na południe z zamiarem udania się do Rabatu  lub Mohammedii koło Casablanki. Początkowo rejs odbywał się spokojnie praktycznie całą cieśninę przepłynęliśmy na silniku. Około godziny 5 rano dnia następnego zaczęło silniej wiać. W tym czasie na północ od  Wysp Azorskich rozbudował się silny front niżowy, który przemieszczał się w kierunku Portugalii i Hiszpanii. W następnych godzinach i w nocy wiatr w rejonie, w którym płynęliśmy osiągnął siłę 40 węzłów.Po podejściu do Rabaru okazało się, że port jest zamknięty, dlatego skierowaliśmy się w kierunku Casablanki. Żegluga bajdewindem była uciążliwa z uwagi na wiatr wiejący   z kierunku S do SW. Następnego dnia, pomimo, iż prognozy podawały słabnący wiatr nic takiego się nie stało wręcz przeciwnie. W godzinach nocnych zbliżyliśmy się do Mohammedii, wiatr zmienił kierunek na bardziej od lądu, co powodowało konieczność uciążliwego halsowania pod wiatr, a jednocześnie wysokość fal wzrosła do 5-6 metrów z uwagi na mniejsze głębokości. Postanowiliśmy przeczekać do rana, stawiając jacht w dryf,  oddalaliśmy  się od portu,  po czym ponownie  zbliżaliśmy się do celu i tak kilka godzin. Rano zmagając się z silnym wiatrem i wysoką falą zdołaliśmy wpłynąć do portu. W małej marinie nie było już miejsca, dlatego stanęliśmy przy burcie starej zardzewiałej barki. Kiedy udało się nam założyć cumy wiatr osiągnął swoje apogeum 57 węzłów z jednoczesnym padającym deszczem, którego krople miały wielkość orzecha laskowego. W marinie spotkaliśmy ponownie te same dwie polskie załogi. One przypłynęły bezpośrednio z Ceuty  w spokojnych warunkach praktycznie większość drogi na silniku, my natomiast przez ponad dwie doby zmagaliśmy się ze sztormem. Wynikiem tej „zabawy” z wiatrem i falami, był rozerwany fok marszowy oraz urwany radar – pękły nity mocujące podstawę radaru do masztu. Zamiast normalnie przepłynąć ok. 180Mm, my halsując i stawając w dryf pokonaliśmy blisko 360Mm. W marinie większość miejsc jest zajęta  przez marokańskie jachty ale mamy  dostęp do Wi-Fi i możemy nareszcie się wykąpać. Kolejnego dnia wybraliśmy się zwiedzić Casablankę po wyjściu na zewnątrz portu, po odebraniu paszportów od straży pojechaliśmy autobusem nr 01 pod dworzec PKP, który wyglądał o niebo lepiej niż rodzime dworce. Po pobraniu bez problemów z bankomatu waluty marokańskiej Dirhamy ( 1 dirham około 0.12 USD) pojechaliśmy pociągiem podmiejskim do Casablanki. Cena biletu w dwie strony to około 8 euro, a czas przejazdu to 30 minut. Po przyjeździe do Casablanki udaliśmy się do pobliskiego hotelu, gdzie uzyskaliśmy mapkę miasta i uwagi, co można zwiedzić. Jako pierwszą postanowiliśmy odwiedzi najstarszą dzielnice Medynę. Wejście między niskie budynki i wąskie uliczki w miarę przemieszczania się pomiędzy tradycyjnie ubranymi marokankami, dziećmi i starszymi mężczyznami zaczynało robić niesamowite wrażenie. Wyraźnie było widać zaciekawienie i zdziwienie obecnością „niewiernych”  w takim miejscu, a z drugiej strony uśmiech i życzliwość tych biednych ludzi. W miarę przemieszczania się w głąb uliczek tłum zaczął narastać i pojawiło się mnóstwo kramików, sklepików z owocami i mięsem. To wszystko było przeplatane małymi warsztatami, gdzie można naprawić rowery, motorowery, a dodatkowo w powietrzu unosił zapach orientalnych przypraw, oraz smród zwierząt, kurczaków, baranów i błota na ulicy.  Cała ta dzielnica sprawiała  wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie, o co najmniej 100 lat. Dodatkowo trafiliśmy na dzień poprzedzający święto muzułmańskie, w którym jako ofiarę zabija się i zjada mięso baranie. Na każdym kroku można było napotkać ludzi, którzy sprzedawali, kupowali, przewozili lub nosili te zwierzęta. Jeden z kolegów stwierdził, iż  przypomina mu to nasze noszenie i sprzedaż karpia i miał chyba rację – chociaż zwierzę trochę mniejsze ale symbolika ta sama. Po wyjściu za mury tej dzielnicy naprawdę odetchnęliśmy powietrzem,  pomimo, że ruch samochodów na ulicach Casablanki jest spory, a kodeks drogowy chyba tam nie istnieje. Następnie skierowaliśmy się zobaczyć   Meczet Hassana II. Jego budowę rozpoczęto w 1986 roku jako spełnienie woli króla Hassana II, wyrażonej w dniu jego 51 urodzin. Świątynię ukończono jednak dopiero 30 sierpnia 1993 roku. Wznosi się ona na sztucznym nasypie ponad wodami Oceanu Atlantyckiego, które widoczne są przez przeszkloną podłogę we wnętrzu meczetu. Niekiedy otwierany jest też ogromny dach świątyni, aby wierni zgodnie z nauką Koranu mogli podziwiać boski ocean i nieboskłon. Meczet Hassana II jest trzecim największym meczetem na świecie (ustępuje meczetowi w Mekce) – w głównej sali modlitewnej może zmieścić się 25 tysięcy muzułmanów, a na jego rozległym dziedzińcu dalsze 80 tysięcy. Do świątyni przylega minaret o wysokości 210 metrów, co czyni go najwyższym minaretem na świecie i najwyższą budowlą w Maroku. Świątynia ta oraz plac wokół niej na tle oceanu robi niesamowite wrażenie. Po zwiedzaniu postanowiliśmy coś zjeść, zaskoczeniem było, że natrafiliśmy na Mcdonalda  i KFC, ale nieopodal znajdowała się  restauracja o ciekawym wystroju nawiązującym do słynnego filmu Casablanka, gdzie zatrzymaliśmy się na posiłek.

W niedzielę 6 listopada  wypłynęliśmy w ostatni etap rejsu na Maderę, przed nami 490Mm na zachód. Ten odcinek rejsu odbywał się już spokojnie, wiatr wiał z kierunku  W-NW z siła 3 do 4 B. Od czasu do czasu odwiedzały nas delfiny, które po krótkim popisie swoich umiejętności pływackich przed dziobem jachtu odpływały w sobie tylko znaną stronę. Dwie orki, które pojawiły się na trawersie, nie były nami zainteresowane  zniknęły, gdzieś w oceanie. Po dwóch dniach rejsu na pokładzie zjawił się jednak nieoczekiwany pasażer na gapę, był to mały ptaszek, przypominający z wyglądu naszego skowronka. Wyraźnie był zmęczony podróżą nad oceanem, gdyż pozostał z nami przez dwa kolejne dni, po czym po nabraniu sił odleciał – nikt nie wiedział gdzie i kiedy. Jeden z  kolegów  nazwał go „fiutek” do dzisiaj nie wiem dlaczego, ale kapitanowi bardzo się  podobało.  W dniu 11 listopada 2011 roku nad ranem w blasku zachodzącego księżyca, pojawił się zarys wyspy Porto Santo, która oddalona jest 50 Mm na  wschód od Madery. Wyspa ta jest mało zaludniona w porównaniu z Maderą, posiada piękną, piaszczystą i długą plażę, ale bardzo skromną roślinność w porównaniu z jej większą sąsiadką. Z uwagi na brak czasu, nie zatrzymaliśmy się na niej, kierując się dalej  ku brzegom Madery. W godzinach popołudniowych  piątego dnia żeglugi pojawił się upragniony ląd wyspy o której wiele słyszałem, a teraz mogłem ją zobaczyć i dotknąć. Zatrzymaliśmy się w nowej marinie Quinta do Lorde Marina na południowo – wschodnim krańcu  wyspy. Po wywołaniu mariny, byliśmy mile zaskoczeni, gdyż po chwili z portu podpłynął do nas motorówką pracownik, który wskazał nam miejsce przy pomoście. Nowe czyste łazienki, pralnia, miła obsługa i bezpłatny dostęp do internetu oraz  kawiarenka na nabrzeżu robiły miłe wrażenie. Ponadto w marinie znajduje się wypożyczalnia samochodów z której skorzystaliśmy wynajmując samochód Nissan Micra na 3 dni cena 100 euro. Ponadto wynajęliśmy busa (180 euro za cały dzień) wraz z miejscowym kierowcą, który w dniu następnym miał zabrać nas na zwiedzanie wyspy.  Kierowca zjawił się punktualnie o 9, mówiąc dobrze po angielsku stwierdził, że w jeden dzień nie da się zobaczyć całej wyspy, potrzeba na to minimum 3 dni i zaproponował nam zwiedzenie północno-wschodniej części, gdzie znajduje się najwyższy szczyt Madery Pico Ruivo  (1862 m n.p.m ). Wybór samochodu z kierowca był doskonałym pomysłem gdyż człowiek ten doskonale poruszał się po drogach, które w części wyższych gór były wąskie i kręte, przy tym wiedział, gdzie się zatrzymać i co nam pokazać. Dotarliśmy  na drugi ze szczytów Pico Ariero (1810m n.p.m), z którego roztacza się przepiękny widok na otaczające szczyty i doliny. Widok psuje nieco okrągła kopuła radaru wojskowego usytuowana na szczycie. Następnie zjechaliśmy w niższe partie gór, gdzie odwiedziliśmy najstarszą miejscowość SantaAna,  Można tam zobaczyć domki jakie wcześniej były budowane na Maderze. Po drodze zatrzymaliśmy się na posiłek w klimatycznej restauracji, która została urządzona w niszy skalnej. Po  ośmiu godzinach zwiedzania wróciliśmy do mariny. Wyspa jest przepiękna – różnorodność roślin, drzew i kwiatów, oraz zmieniające się krajobrazy i białe domki na zboczach gór stwarzają cudowny klimat. Wyspa pomimo pochodzenia wulkanicznego, jest zielona, nie ma tam problemów z wodą, różnice temperatur miedzy nocą i dniem są bardzo małe. Jak podawał kierowca zimą jest to 19-16 stopni, natomiast latem 25-22, co ma wpływ na rozwój roślin. Jeżeli ktoś zastanawia się gdzie pojechać na wakacje lub jeszcze lepiej uciec przed listopadową pogodą w naszym kraju gorąco polecam Maderę.

Przez dwa tygodnie spędziliśmy wspólnie na morzu blisko 225 godzin i przepłynęliśmy  970 Mm. Czas upłynął szybko, były trudniejsze momenty szczególnie w czasie sztormu i lepsze, nie doszło jednak do żadnych konfliktów, o jakich niekiedy słyszy się podczas rejsów. W tym miejscu pragnę podziękować za wspólny rejs i jak to powiedział kapitan w filmie „Wiat”, „Panowie żeglować z wami to przyjemność”.

« z 3 »